Kristoff104 Kristoff104
316
BLOG

Jaki dobry kiepski film!

Kristoff104 Kristoff104 Kultura Obserwuj notkę 0

(„Szef”)

Dawno nie oglądałem filmu tak zupełnie o niczym. Tzn. mamy, oczywiście, jakiegoś głównego bohatera, który jest szefem kuchni, ale na dobrą sprawę mógłby on się zawodowo parać czymkolwiek innym — jego profesja jest tutaj sprawą niemalże drugoplanową. Zresztą, wydaje mi się, że tutaj wszystko jest takie właśnie: drugoplanowe. Mniejsza zresztą z tym; najgorsze że właściwie nic się nie dzieje. Ot, jest sobie ten nasz kucharz, tj, szef kuchni. Właśnie wali mu się kariera, rodzina zawaliła mu się już wcześniej. Na domiar złego nie bardzo się orientuje w sprawach internetu, w szczególności zaś nie ogarnia tematu portali społecznościowych; co w połączeniu z jego dość porywczą naturą sprawia od czasu do czasu serię zabawnych kłopotów i zbiegów okoliczności. Na szczęście na twitterze zna się jego syn i jakoś to idzie. „Internety” to zresztą najlepszy wątek tego filmu. Nie tylko dlatego, że zabawny, w dodatku edukacyjny — część widzów ma przecież na ten temat podobną wiedzę, co bohater filmu — wątek jest też na wskroś prawdziwy, dlatego oglądanie zaskoczeń i nieporozumień na tej płaszczyźnie sprawia dużą frajdę. To były te momenty, kiedy widziałem jakieś życie na widowni. Szkoda że nie rozwinięto tego jeszcze bardziej. Warta uwagi byłaby też relacja ojca i syna, dzięki której każdy może drugiego czegoś nauczyć, ale i też samemu czerpać jakąś życiową wiedzę. Niestety, jak na mój gust, poleciano z tym za bardzo po łebkach.

Tak czy inaczej, wiemy od początku, że coś się w życiu szefa kuchni zmieni. Co dokładnie, możemy zgadywać. I prawdopodobnie zgadniemy, bo tym, czego brakuje „Szefowi” najbardziej, jest nieprzewidywalność.

Reszta też słabo:
– Świat restauracji widziany od zaplecza, skądinąd bardzo ciekawy, tutaj jest jakiś taki… dziwny. Jakby to wytłumaczyć? O! Gdyby tak wziąć książkę „Kill Grill”, którą napisał swego czasu Anthony Bourdain (dodajmy dla tych, co nie czytali, że jest to książka opisująca w bezkompromisowy i podobno bardzo szczery sposób „restaurację od kuchni”), wziąć z niej wszystkie fajne rzeczy, jakich możemy się dowiedzieć o profesjonalnym przygotowaniu posiłków, a z okropności zostawić najwyżej jedną piątą, otrzymamy to, co można zobaczyć w „Szefie”. Świat kuchni jest zatem tutaj dziwnie przesłodzony, a zarazem nie do końca można zrozumieć na jakiej zasadzie działa obowiązujące w nim specyficzne poczucie humoru i hierarchia.
– Mnóstwo jest wątków stanowiących wyłącznie pretekst do pokazania czegoś, albo do pchnięcia fabuły jakoś dalej. Pretekstowy jest, na przykład, romans głównego bohatera. Moim zdaniem wymyślono go tylko po to, by jakoś wcisnąć na ekran Scarlett Johansson, która jednak pokazuje się nam tylko w kilku, może kilkunastu ważniejszych scenach, a potem i tak znika — z drugiej strony nie ma czego żałować: do tej pory myślałem, że piękniejsza od Scarlett jest tylko moja dziewczyna, ale okazało się, że pomiędzy nie udało się wcisnąć jeszcze tej… no, jak jej tam? A, sprawdźcie sobie w filmwebie ;). Ona właśnie występuje na ekranie znacznie częściej. Pretekstowy jest szef-idiota (właściciel knajpy), który najpierw zatrudnia kreatywnego geniusza, a potem latami męczy gotowaniem wciąż tego samego, czym mogłaby pokierować średniozdolna człekokształtna małpa; jest to szef, który najpierw coś obiecuje tylko po to, by później nie dotrzymać słowa. Sam główny bohater, który na to się godzi i zdaje się nie rozumieć gry, w jaką od lat gra, też jest raczej konstrukcją zaprojektowaną wyłącznie po to, by pojawiły się problemy zawodowe, stanowiące zalążek fabuły. Pretekstem są niektóre elementy relacji pomiędzy ojcem i synem, tak jakby trzeba było dodać dynamiki do tego, co się pomiędzy nimi dzieje. W gruncie rzeczy nie wiadomo nawet dlaczego główny bohater rozwiódł się z żoną. Niby poznajemy tę historię, ale nie da się w nią uwierzyć. No, ale skoro dzięki temu da się sklecić jakąkolwiek historię… Takich pretekstowych postaci, wątków, fabularnych niekonsekwencji jest jeszcze kilka.
– Film jest wypełniony okazjami do tego, by stało się coś nieprzewidzianego, albo żeby chociaż zaserwować widzowi jakąś ciekawostkę. W większości są to okazje zmarnowane.
– Największe emocje są wtedy, kiedy kierowca rozmawia i długo nie patrzy na drogę :).

Dlatego też film trochę nuży i budzi poczucie zmarnowanego czasu. Nawet trochę irytuje, i przyznam się, że miałem ochotę wyjść z kina po pierwszych 20 minutach.

Z drugiej strony…

Z drugiej strony „Szef” to rzecz bardzo łatwa i lekka w odbiorze, promująca dbanie o rodzinę i bliskich, spełnianie marzeń, zapał, pracowitość, miłość. To przecież nie byle co!

Do tego jeszcze dodać należy kilkanaście naprawdę zabawnych epizodów. Wypada wspomnieć, że nie wszyscy bohaterowie filmu wyglądają jak modelki Victoria's Secret albo faceci z okładek Men's Health.

Taki zestaw otrzymujemy w dodatku w filmie kompletnie niestresującym, co zapewnia nam przewidywalna fabuła i klasyczny happy-end, który tutaj trwa niemal przez cały seans. Jeśli tylko przymknąć oko na te wszystkie słabizny, o których napisałem wyżej, jeśli przestać się niepotrzebnie przejmować upływem czasu, okazuje się że spędzamy go w całkiem przyjemny sposób, popatrując sobie na kulinarną wycieczkę po paru miejscach w Ameryce, oglądając poczynania sympatycznych postaci i nie przejmując się tym, co dalej, no bo dalej może być tylko lepiej.

To prawda, nie przeżyjemy tu wielkich heroicznych uniesień na miarę „Władcy Pierścieni”, nie doznamy katharsis godnego greckiej tragedii. Ale za to bez problemu możemy się zrelaksować. Jeśli więc za coś mogę „Szefa” uczciwie pochwalić, to właśnie za to.

Ten film jest jak porządny łyk świeżo zaparzonych ziółek na uspokojenie.

Z odrobiną ketchupu.
 

Kristoff104
O mnie Kristoff104

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura